KULTURA W DŁONI: DOTA – Dragon’s Blood
Zawsze mam mieszane uczucia, co do produkcji filmowych czy serialowych, które są oparte na podstawie gier wideo. Już nie raz w historii kinematografii otrzymaliśmy filmy i serialne na podstawie gier, które nie zapadły zbytnio w pamięć, a to przez fabułę czy przesadne ambicje scenarzystów – Tomb Rider, Assassin’s Creed, Warcraft: Początek, Hitman czy ostatnia produkcja netflixa Dragon’s Dogma, który okazał się fabularny crapem. Wiele razy był poruszany wątek dlaczego produkcje filmowe oparte na grach wideo nie odnoszą takich samych sukcesów jak filmy i seriale oparte na komiksach. Czynników jest wiele, lecz nie o tym dziś chciałbym opowiedzieć.
W ostatnim czasie nie miałem chęci na żaden długi, wielosezonowy serial, który będę tłuk tygodniami, aż go w pewnym momencie wymęczę. Włączając Netflixa w weekend zobaczyłem animowany serial Dota – Dragon’s Blood. Kolejna animowana seria produkcji Netflixa oparta na grze wideo, tym razem padło na Dotę 2 – produkcję Valve – tak tego studia od CS 1.6 i CS:GO. Z grą Dota 2 nie miałem styczności. Wiem jedynie, że jest to zespołowa gra multiplayer, gdzie pięcioosobowe drużyny walczą między sobą na mapie, a ich celem jest zniszczenie bazy przeciwnika. Społeczność gry oraz twórcy gry stworzyli wokół Doty 2 potężne lore (z ang. fabuła), które zaowocowało seriami opowiadań, komiksów i w końcu opartego na tym serialu.
Serial składa się z ośmiu 20-minutowych odcinków i można krótko powiedzieć, że jest to mocny wstęp do dalszego rozwijania serialu w przyszłości. Każdy odcinek wprowadza nas w historię postaci ze świata Doty i na samym początku poznajemy Daviona, smoczego rycerza, którego od samego początku nie da się nie lubić. Z każdym odcinkiem poznajemy jego historię, sympatyzujemy z nim i wczuwamy się w jego emocje. Doznałem również nie małego szoku na początku serialu podobnego do tego, co w Grze o Tron, ale nie będę spoilerować. Kolejną postacią, która wyróżniała się na tle całego serialu jest Mirana, księżniczką ludzi wielbiących boginię księżyca, Selemene. Jej celem jest przywołanie bogini do tego świata, w czym pomoże jej siedem kwiatów lotosu, skradzionych niedawno przez pewną elfkę, która chciała dostać się w łaski pewnego starego elfa.
Fabuła kręci się wokół tych dwóch postaci, choć gołym okiem widać większy nacisk na postać Daviona, którego los w tym serialu nie oszczędza i sprawia, że musi wybrać między jednym, a drugim. Dolegliwość, którą nabywa w trakcie sprawia, że ściąga na siebie gniew innych smoczych rycerzy w tym dawnych przyjaciół, z którymi przemierzał świat w poszukiwaniu przygód. Trzeba również przyznać, że fabuła nie jest przesadnie skomplikowana i nie męczy odbiorcy. Nie jesteśmy zarzucani masą informacji, jak to często bywa w produkcjach anime. Serial prowadzi nas za rękę i wszystko stosownie tłumaczy oraz wyjaśnia. Widać, że twórcy chcieli dokładnie przedstawić świat i wprowadzić nas do czegoś większego, co będzie czekać z kolejnymi sezonami.
Za animacje odpowiada koreańskie Studio Mir. Znane jest z produkcji „Avatar: Legenda Kory” – jest uwielbiane przez fanów, dla mnie czegoś brakuje w tej produkcji. Wracając do Doty to po Studiu Mir doskonale można było się spodziewać, że animacja będzie szybka i czytelna. Miejscami ma się wrażenie, że szybko poruszający się bohaterowie składają się z samych key frame’ów, lecz nie wygląda to wcale źle. Postacie zaprojektowane zostały standardowo, nie mają tutaj unikatowych cech. Nie zapadają oni w pamięć. Jeśli chodzi o akcję, to raz jeszcze można pokusić się o porównanie z Castlevanią. Jest krwawo i brutalnie, choć o przesadnym gore można zapomnieć. Kamera nie boi się pokazać bohatera przebitego na wylot mieczem, strzały przeszywającej skroń, czy ostrza idącego wzdłuż skóry smoka, albo innego potwora, ale graficznego rozpłatania skóry raczej się nie uświadczy. Walki nie nudzą się i choć, raz jeszcze, nie można mówić o niczym nowatorskim, potrafią utrzymać uwagę widza pomiędzy kolejnymi wymianami zdań.
Przechodząc do podsumowania Dota: Dragon’s Blood jest jedną z lepszych netflixowskich produkcji anime. Zachwyca, pokazuje coś nowego i śmiało można je porównywać z fenomenalną Castelvanią. Serial pozostawia na sam koniec ogromny niedosyt i sprawia, że włącza się syndrom jeszcze jednego odcinka. Osiem odcinków wywarło na mnie wrażenie, a zaprezentowana fabuła sprawiła, że z chęcią sięgnę do komiksów czy fanowskich opowiadań. Jest to małe zaskoczenie i cieszę się, że ten serial nie umknął gdzieś pomiędzy innymi topowymi produkcjami Netflixa. Zachęcam do obejrzenia i zaznaczam produkcja nie jest skierowana do dzieci.
„Nie jest skierowana do dzieci” – to jakiś dorosły ogląda bajki? Serio??? Chyba tylko niedojrzały emocjonalnie…