FELIETON: Ekonomia młodych: roszczenia czy pragnienie stabilności?
Na światowym rynku pracy obserwujemy dziś swoistą wojnę dwóch frakcji: wchodzących w dorosłość przedstawicieli niesławnego pokolenia „Z” oraz pracodawców ich zatrudniających. Wspomnianych „zetek” nie trzeba chyba przedstawiać – zewsząd słychać legendy o ich roszczeniowości, uprzywilejowaniu i wygórowanych wymaganiach dotyczących warunków pracy. Właściciele firm i rekruterzy dosyć niechętnie podchodzą do ich pytań i gotowości do częstych zmian pracy, jeśli obecna im nie odpowiada. Czy w legendach jest ziarno prawdy, i faktycznie dzisiejsza młodzież musi nieco „przyhamować”, czy może jednak to pracodawcy muszą zwyczajnie dostosować się do nowych pracowników? O tym w dzisiejszym artykule.
Na początek warto byłoby wyjaśnić, skąd wzięło się podejście młodego pokolenia do kwestii pracy. Jest to problem o dwóch podłożach, ekonomicznym i społecznym. To pierwsze można wytłumaczyć prosto: pokolenie „Z”, czyli pokolenie 1995-2010 to pokolenie wychowane już na względnym dobrobycie, po części w Unii Europejskiej, w tak zwanych „złotych latach”. Są przyzwyczajeni do sprzyjających warunków finansowych, zwykle nie brakowało im niczego. Czy to źle? Tak i nie. Z jednej strony tworzy to pewną dozę oczekiwań, ale również sprawia, że statystycznie członkowie tego pokolenia dążą do podobnych warunków w życiu dorosłym. W odróżnieniu od poprzednich pokoleń praca nie jest dla nich potrzebnym znojem i praktycznie całym życiem, a jedynie jego elementem. I tu odkrywamy podłoże społeczne: młodzi ludzie pragną balansu pomiędzy życiem prywatnym a pracą. Niechętnie podchodzą do nadgodzin i odbierania telefonów służbowych po godzinach. W odróżnieniu od „Millennialsów”, kariera nie jest dla „zetek” najważniejszym elementem życia, tak jak nie są nim pieniądze. Są w stanie zgodzić się na mniejsze zarobki w zamian za lepsze warunki pracy, tryb hybrydowy lub zdalny albo elastyczne godziny pracy. Zwyczajnie pragną żyć własnym życiem, rozwijać siebie i swoje pasje, a nie przeć w awanse.
Dokładnie tu odnajdujemy serce problemu, który sprawia, że pracodawcy dostają kociokwiku na myśl o zmianie pokoleniowej na rynku pracy. Jak już wspomniałem, poprzednie pokolenie żyło karierą, ochoczo zgadzając się na nadgodziny, zabierając pracę do domu, a ich ambicje orbitowały wokół awansu i wyższych stanowisk. Wszystko to działo się ku uciesze szefów, którzy chętnie zrzucali dodatkowe obowiązki na pracowników, i obserwowali, jak kosztem szerzącej się plagi wypalenia zawodowego zyski firm rosły. Jednakże pokolenie „Z”, nie zgadza się na takie warunki. W ich przekonaniu praca jest pracą, a życie życiem, i to oni zatrudniają się u pracodawcy, nie na odwrót, oczekując należytego szacunku, odpowiedniej do godzin wypłaty i benefitów. Mamy więc tu do czynienia ze zmianą społecznego poglądu na pracę, która jest bardzo nie na rękę właścicielom firm. Stąd krzyki i skargi o roszczeniach. Z drugiej strony, oczekiwania pracodawców nadal pozostają dopasowane do poprzedniego pokolenia, wymagając doświadczenia, zaangażowania, dyspozycyjności, lojalności, wykształcenia, dobrego zdrowia, braku innych zobowiązań… I tak można wymieniać bez końca.
Niestety, z napływem wchodzących w dorosłość młodych ludzi na rynek pracy, pracodawcy będą musieli zacząć się dostosowywać i rozpocząć jak najwcześniej walkę o pracownika nowego pokolenia. Firmy powinny skupić się na tym, aby to „zetka” chciała dla niej pracować, a ustępstwa w sprawie godzin pracy czy benefitów na pewno na dłuższą metę nie zaszkodzą biznesowi. Czy ta ewolucja pracownika doprowadzi do obalenia stereotypu pracy jako więzienia i szefa z biczem, a może konflikt na rynku pracy jednak się zaogni? To się okaże w ciągu następnych lat.
Jan
Jako przedstawiciel generacji X doskonale rozumiem „Z-tki” i uważam ich podejście za zdrowe i racjonalne. Taką samą opinię o mojej generacji miała generacja P – materiał na korporacyjnych managerów imponujących milenialsom. Y-greki były wpatrzone w P, tak jak X-y rozumieją Z-etki.